może po prostu wszystkie moje czytelnicze życia potrzebują miejsca odrobinę bardziej pojemnego niż przestrzeń pomiędzy moimi zwojami mózgowymi.
Lunatyczna kraina jest literackim debiutem Couto, a jednocześnie określa się ją mianem najwybitniejszego utworu w jego dorobku. Mia, a właściwie António Emílio Leite Couto to urodzony w Beirze w 1955 roku mozambicki pisarz i biolog, potomek portugalskich kolonistów. Ten być może szczegół jest szalenie ważny w kontekście tematów, jakie Couto porusza w swojej powieści, bo choć przy wzmiance o utworze napisanym w duchu realizmu magicznego, sennym, onirycznym na pierwszy rzut oka nic na to nie wskazuje, to traktuje ono o burzliwych i bolesnych losach Mozambiku - a więc o rzeczach ważkich i trudnych. Tym bardziej, że muszę posypać głowę popiołem - dotąd byłam zupełną ignorantką jeśli chodzi o literaturę afrykańską, a i o samym Mozambiku wiedziałam tyle o ile. Dzięki tej powieści odkryłam nieznany, fascynujący i niesłychanie żyzny ląd, który aż prosi się o dalszą eksplorację.
Kwestie poruszane na kartach Lunatycznej krainy w kontekście przyjętej przez autora konwencji gwarantują co najmniej interesującą całość. Nie wiem, czy ktoś byłby w stanie równie pięknie opowiedzieć o zdewastowanym przez konflikty wewnętrzne Mozambiku, który będąc portugalską kolonią wywalczył sobie niepodległość 25 czerwca 1975 roku (choć nie przyniosło to rozejmu w kraju, a doprowadziło do wybuchu wojny domowej, dzięki której postępowało wyniszczenie i tak już spustoszonego kraju). Dopiero w latach 90. XX wieku udało się załagodzić targające ojczyzną autora wojenne wichry. Mozambik oglądany oczami Couto to kraina niepokojąca, niejednoznaczna, pełna symboli, zakamuflowanych znaczeń, utraconych złudzeń i udręki wojny, ale też miejsce, w którym pomimo okaleczenia - czy to fizycznego czy psychicznego - bohaterowie podejmują próbę odnalezienia własnej tożsamości. Couto w niezwykły sposób odmalowuje rodzime pejzaże i snuje opowieści. Sama warstwa językowa Lunatycznej krainy zasługuje na zupełnie odrębną wzmiankę. W rękach autora - czy też pod jego piórem - słowa zdają się być niesłychanie plastyczną masą. Chociaż Couto pisze po portugalsku, sam swój język określa mianem "mozambijskiego", a to ze względu na to, że portugalszczyznę miesza z mozambickimi regionalizmami i strukturami językowymi, co nadaje jego twórczości poetycki wymiar. W tej książce nawet język lunatykuje - pełno tu neologizmów, przepięknego słowotwórstwa, które służy jako swoisty komunikat i sprawia, że człowiek zastanawia się, czy już istniejące słowa zdolne byłyby wyrazić to, co Couto chce przekazać. W tym momencie wszelkie uznanie należy się z całą pewnością tłumaczowi, Michałowi Lipszycowi, który podjął niejako rzuconą przez autora rękawicę i postanowił przenieść słowne gry autora na polski grunt, starając się zachować ich pierwotny wydźwięk. To była najlepsza decyzja, którą mógł podjąć jako tłumacz.
Akcja powieści toczy się dwutorowo, a właściwie na dwóch przenikających się wzajemnie płaszczyznach. Nie wiadomo, która z nich to ta "prawdziwa"; i dobrze, bo w tej pełnej sennych miraży historii trudno jest oddzielić jawę od majaczenia, świat prawd niejako odbitych, ukrytych w cieniu, od rzeczywistości. Lunatyczna kraina to specyficzna opowieść drogi, metafora ludzkiego losu i poszukiwania, w której każdy bohater ma do opowiedzenia jakąś fascynującą historię - a więc to również opowieść o opowieściach, z których każda nie pozostaje bez wpływu na osobę, która jej słucha.
Dwaj wędrowcy - stary Tuahir i młody chłopiec, Muidinga, którzy uciekli z obozu dla uchodźców, w czasie swej wspólnej podróży napotykają spalony, wgnieciony w przydrożny baobab autobus - machimbombo - pełen zwęglonych ciał. Tak zaczyna się opowieść - nie wiadomo, w jakiej relacji są bohaterowie, skąd się znają, kim są, dokąd zmierzają. W miarę rozwijania się historii stopniowo odnajdujemy kolejne elementy układanki, które można spróbować poskładać w całość, choć jest to wyzwanie, bo zdaje się, że to nie cel, a dążenie do niego, próba sama w sobie jest kluczem w tej historii. Dokonując prowizorycznego pochówku Tuahir i Muidinga znajdują jeszcze jedno ciało mężczyzny, który został zastrzelony w pewnej odległości od autobusu. Porzucona przy jego zwłokach walizka pełna jest rzeczy osobistych, jedzenia i zapisanych skrzętnie zeszytów. Starzec nie zwraca najmniejszej uwagi na te ostatnie, widzi w nich idealny materiał na rozpałkę, Muidinga natomiast jest nimi bardzo zainteresowany. Chłopiec cierpi na amnezję, ponieważ jeszcze w obozie dla uchodźców przebył ciężką chorobę (jak się później okazuje, najadł się trującego manioku) i otarł się o śmierć. Tuahir czuwał przy nim w czasie choroby, a ponieważ chłopiec nie miał tam żadnej rodziny i nikt się nim nie interesował, postanowił się nim zaopiekować. Dlatego też Muidindze zdarza się nazwać go wujkiem i czuje się do niego bardzo przywiązany; traktujący go dość szorstko stary Tuahir jest jego jedyną rodziną wśród beznadziei, rozpaczy i zawieruchy, w jakiej znajduje się ogarnięty wojną Mozambik. Zwłaszcza, że niczym w Drodze McCarthy'ego widok ludzi to prędzej zły omen niż dobra wróżba. Wertując znaleziska Mudinga orientuje się, że potrafi czytać i zagłębia się w historię zawartą na kartach zeszytów. Zaczyna czytać swemu opiekunowi na głos dzieje Kindzu, człowieka, właściwie rówieśnika Muidingi, który zagubiony i udręczony realiami dotychczasowego życia postanowił opuścić swoją zniszczoną trwającymi walkami wioskę aby zostać naparama - świętym wojownikiem walczącym ze sprawcami wojny. Wyrusza jednak na tę wyprawę wbrew woli zmarłego ojca, dlatego duch jego antenata prześladuje go i stara się utrudnić tułaczkę młodzieńca. Realistyczny wątek Tuahira i Muidingi znajduje swoje dopełnienie w czytanej przez chłopca historii Kindzu, która aż kipi od tajemniczych, symbolicznych zjawisk i interesujących postaci. W zestawieniu z fantastyczną opowieścią z zeszytów, powrót do rozbitego autobusu i przysłuchiwanie się niecodziennym, egzystencjalnym rozmowom Tuahira i Muidingi jest prawie jak stopklatka w tej rozkołysanej opowieści, choć narracja przechodzi niesłychanie płynnie od opisów krajobrazu przez polityczne komentarze aż po efekty horroru wojny. Jakkolwiek wszystko, co dotyczy Tuahira i Muidingi jest bezpośrednie i przejmujące, świat Kindzu to mara odzwierciedlająca niejako cień prawd znanych z tego realnego życia. Podczas lektury rodzi się mnóstwo pytań, odpowiedzi natomiast jest jak na lekarstwo - jeśli w ogóle jakieś się otrzymuje. Całość przesiąknięta jest afrykańskością, postkolonialnym zagubieniem i wyobcowaniem. Couto natomiast jawi się jako człowiek niezwykle związany ze swoją ziemią i do głębi przejęty jej losem. Magiczny realizm w ujęciu autora jest w pewnym sensie zaprzeczeniem dla gatunku - jeśli w założeniu ma on służyć raczej ucieczce od trudnej rzeczywistości, Couto tworzy sen cięższy i trudniejszy niż - zdawać by się mogło - jawa sama w sobie.
Złożoność fabuły i jej wielopłaszczyznowość jest niesamowita, mnogość splecionych ze sobą wątków i powracających wciąż postaci sprawia, że opowieść wciąga. Można poczuć się trochę jak Alicja w Krainie Czarów. Czytając czuje się atmosferę Mozambiku, niemalże widzi się kurz pod stopami i palące słońce sprawiające, że mimowolnie mruży się oczy, nawet jeśli nigdy w życiu nie było się w Afryce. Stężenie bohaterów, poszczególnych historii i ich wzajemne powiązanie i oddziaływanie skutecznie udaremnia klarowne przedstawienie wykreowanej na kartach powieści rzeczywistości. Dodatkowo każda z postaci wyposażona została w na poły fantastyczną, z drugiej zaś strony zupełnie wiarygodną historię odnośnie tego, jak ukształtowało ją życie, jak potoczyły się jej losy i jaki wpływ miały na to dramatyczne wydarzenia w Mozambiku w okresie trwającej latami wojny domowej. Struktura zdarzeń nie jest logiczna i uładzona, choć paradoksalnie całość czyta się dobrze i gładko. Zresztą, biorąc pod uwagę wydźwięk Lunatycznej krainy, to wcale nie fabuła odgrywa tu najistotniejszą rolę; środek ciężkości przeniesiony jest na czytanie między wierszami; na uczucia, odczucia, symbole i zjawiska, w których ukryty jest właściwy sens utworu. Nie jest to lektura lekka - czy to ze względu na formę samą w sobie, czy na treść i przesłanie (czy też wszystko na raz) - i z pewnością nie przypadnie do gustu każdemu. Choć niełatwa pod każdym względem, Lunatyczna kraina broni się sama, zmusza do refleksji i drążenia, bo niczego nie podaje wprost. Twarda, bezwzględna rzeczywistość zostaje zamieniona na przepiękny koszmar, ale z drugiej strony nie można Lunatycznej krainie odmówić również ciepła i prawdziwego uroku. No i piękna, bo w istocie jest to proza wybitna, zasługująca na uwagę i uznanie.