może po prostu wszystkie moje czytelnicze życia potrzebują miejsca odrobinę bardziej pojemnego niż przestrzeń pomiędzy moimi zwojami mózgowymi.
Lunatyczna kraina jest literackim debiutem Couto, a jednocześnie określa się ją mianem najwybitniejszego utworu w jego dorobku. Mia, a właściwie António Emílio Leite Couto to urodzony w Beirze w 1955 roku mozambicki pisarz i biolog, potomek portugalskich kolonistów. Ten być może szczegół jest szalenie ważny w kontekście tematów, jakie Couto porusza w swojej powieści, bo choć przy wzmiance o utworze napisanym w duchu realizmu magicznego, sennym, onirycznym na pierwszy rzut oka nic na to nie wskazuje, to traktuje ono o burzliwych i bolesnych losach Mozambiku - a więc o rzeczach ważkich i trudnych. Tym bardziej, że muszę posypać głowę popiołem - dotąd byłam zupełną ignorantką jeśli chodzi o literaturę afrykańską, a i o samym Mozambiku wiedziałam tyle o ile. Dzięki tej powieści odkryłam nieznany, fascynujący i niesłychanie żyzny ląd, który aż prosi się o dalszą eksplorację.
Kwestie poruszane na kartach Lunatycznej krainy w kontekście przyjętej przez autora konwencji gwarantują co najmniej interesującą całość. Nie wiem, czy ktoś byłby w stanie równie pięknie opowiedzieć o zdewastowanym przez konflikty wewnętrzne Mozambiku, który będąc portugalską kolonią wywalczył sobie niepodległość 25 czerwca 1975 roku (choć nie przyniosło to rozejmu w kraju, a doprowadziło do wybuchu wojny domowej, dzięki której postępowało wyniszczenie i tak już spustoszonego kraju). Dopiero w latach 90. XX wieku udało się załagodzić targające ojczyzną autora wojenne wichry. Mozambik oglądany oczami Couto to kraina niepokojąca, niejednoznaczna, pełna symboli, zakamuflowanych znaczeń, utraconych złudzeń i udręki wojny, ale też miejsce, w którym pomimo okaleczenia - czy to fizycznego czy psychicznego - bohaterowie podejmują próbę odnalezienia własnej tożsamości. Couto w niezwykły sposób odmalowuje rodzime pejzaże i snuje opowieści. Sama warstwa językowa Lunatycznej krainy zasługuje na zupełnie odrębną wzmiankę. W rękach autora - czy też pod jego piórem - słowa zdają się być niesłychanie plastyczną masą. Chociaż Couto pisze po portugalsku, sam swój język określa mianem "mozambijskiego", a to ze względu na to, że portugalszczyznę miesza z mozambickimi regionalizmami i strukturami językowymi, co nadaje jego twórczości poetycki wymiar. W tej książce nawet język lunatykuje - pełno tu neologizmów, przepięknego słowotwórstwa, które służy jako swoisty komunikat i sprawia, że człowiek zastanawia się, czy już istniejące słowa zdolne byłyby wyrazić to, co Couto chce przekazać. W tym momencie wszelkie uznanie należy się z całą pewnością tłumaczowi, Michałowi Lipszycowi, który podjął niejako rzuconą przez autora rękawicę i postanowił przenieść słowne gry autora na polski grunt, starając się zachować ich pierwotny wydźwięk. To była najlepsza decyzja, którą mógł podjąć jako tłumacz.
Akcja powieści toczy się dwutorowo, a właściwie na dwóch przenikających się wzajemnie płaszczyznach. Nie wiadomo, która z nich to ta "prawdziwa"; i dobrze, bo w tej pełnej sennych miraży historii trudno jest oddzielić jawę od majaczenia, świat prawd niejako odbitych, ukrytych w cieniu, od rzeczywistości. Lunatyczna kraina to specyficzna opowieść drogi, metafora ludzkiego losu i poszukiwania, w której każdy bohater ma do opowiedzenia jakąś fascynującą historię - a więc to również opowieść o opowieściach, z których każda nie pozostaje bez wpływu na osobę, która jej słucha.
Dwaj wędrowcy - stary Tuahir i młody chłopiec, Muidinga, którzy uciekli z obozu dla uchodźców, w czasie swej wspólnej podróży napotykają spalony, wgnieciony w przydrożny baobab autobus - machimbombo - pełen zwęglonych ciał. Tak zaczyna się opowieść - nie wiadomo, w jakiej relacji są bohaterowie, skąd się znają, kim są, dokąd zmierzają. W miarę rozwijania się historii stopniowo odnajdujemy kolejne elementy układanki, które można spróbować poskładać w całość, choć jest to wyzwanie, bo zdaje się, że to nie cel, a dążenie do niego, próba sama w sobie jest kluczem w tej historii. Dokonując prowizorycznego pochówku Tuahir i Muidinga znajdują jeszcze jedno ciało mężczyzny, który został zastrzelony w pewnej odległości od autobusu. Porzucona przy jego zwłokach walizka pełna jest rzeczy osobistych, jedzenia i zapisanych skrzętnie zeszytów. Starzec nie zwraca najmniejszej uwagi na te ostatnie, widzi w nich idealny materiał na rozpałkę, Muidinga natomiast jest nimi bardzo zainteresowany. Chłopiec cierpi na amnezję, ponieważ jeszcze w obozie dla uchodźców przebył ciężką chorobę (jak się później okazuje, najadł się trującego manioku) i otarł się o śmierć. Tuahir czuwał przy nim w czasie choroby, a ponieważ chłopiec nie miał tam żadnej rodziny i nikt się nim nie interesował, postanowił się nim zaopiekować. Dlatego też Muidindze zdarza się nazwać go wujkiem i czuje się do niego bardzo przywiązany; traktujący go dość szorstko stary Tuahir jest jego jedyną rodziną wśród beznadziei, rozpaczy i zawieruchy, w jakiej znajduje się ogarnięty wojną Mozambik. Zwłaszcza, że niczym w Drodze McCarthy'ego widok ludzi to prędzej zły omen niż dobra wróżba. Wertując znaleziska Mudinga orientuje się, że potrafi czytać i zagłębia się w historię zawartą na kartach zeszytów. Zaczyna czytać swemu opiekunowi na głos dzieje Kindzu, człowieka, właściwie rówieśnika Muidingi, który zagubiony i udręczony realiami dotychczasowego życia postanowił opuścić swoją zniszczoną trwającymi walkami wioskę aby zostać naparama - świętym wojownikiem walczącym ze sprawcami wojny. Wyrusza jednak na tę wyprawę wbrew woli zmarłego ojca, dlatego duch jego antenata prześladuje go i stara się utrudnić tułaczkę młodzieńca. Realistyczny wątek Tuahira i Muidingi znajduje swoje dopełnienie w czytanej przez chłopca historii Kindzu, która aż kipi od tajemniczych, symbolicznych zjawisk i interesujących postaci. W zestawieniu z fantastyczną opowieścią z zeszytów, powrót do rozbitego autobusu i przysłuchiwanie się niecodziennym, egzystencjalnym rozmowom Tuahira i Muidingi jest prawie jak stopklatka w tej rozkołysanej opowieści, choć narracja przechodzi niesłychanie płynnie od opisów krajobrazu przez polityczne komentarze aż po efekty horroru wojny. Jakkolwiek wszystko, co dotyczy Tuahira i Muidingi jest bezpośrednie i przejmujące, świat Kindzu to mara odzwierciedlająca niejako cień prawd znanych z tego realnego życia. Podczas lektury rodzi się mnóstwo pytań, odpowiedzi natomiast jest jak na lekarstwo - jeśli w ogóle jakieś się otrzymuje. Całość przesiąknięta jest afrykańskością, postkolonialnym zagubieniem i wyobcowaniem. Couto natomiast jawi się jako człowiek niezwykle związany ze swoją ziemią i do głębi przejęty jej losem. Magiczny realizm w ujęciu autora jest w pewnym sensie zaprzeczeniem dla gatunku - jeśli w założeniu ma on służyć raczej ucieczce od trudnej rzeczywistości, Couto tworzy sen cięższy i trudniejszy niż - zdawać by się mogło - jawa sama w sobie.
Złożoność fabuły i jej wielopłaszczyznowość jest niesamowita, mnogość splecionych ze sobą wątków i powracających wciąż postaci sprawia, że opowieść wciąga. Można poczuć się trochę jak Alicja w Krainie Czarów. Czytając czuje się atmosferę Mozambiku, niemalże widzi się kurz pod stopami i palące słońce sprawiające, że mimowolnie mruży się oczy, nawet jeśli nigdy w życiu nie było się w Afryce. Stężenie bohaterów, poszczególnych historii i ich wzajemne powiązanie i oddziaływanie skutecznie udaremnia klarowne przedstawienie wykreowanej na kartach powieści rzeczywistości. Dodatkowo każda z postaci wyposażona została w na poły fantastyczną, z drugiej zaś strony zupełnie wiarygodną historię odnośnie tego, jak ukształtowało ją życie, jak potoczyły się jej losy i jaki wpływ miały na to dramatyczne wydarzenia w Mozambiku w okresie trwającej latami wojny domowej. Struktura zdarzeń nie jest logiczna i uładzona, choć paradoksalnie całość czyta się dobrze i gładko. Zresztą, biorąc pod uwagę wydźwięk Lunatycznej krainy, to wcale nie fabuła odgrywa tu najistotniejszą rolę; środek ciężkości przeniesiony jest na czytanie między wierszami; na uczucia, odczucia, symbole i zjawiska, w których ukryty jest właściwy sens utworu. Nie jest to lektura lekka - czy to ze względu na formę samą w sobie, czy na treść i przesłanie (czy też wszystko na raz) - i z pewnością nie przypadnie do gustu każdemu. Choć niełatwa pod każdym względem, Lunatyczna kraina broni się sama, zmusza do refleksji i drążenia, bo niczego nie podaje wprost. Twarda, bezwzględna rzeczywistość zostaje zamieniona na przepiękny koszmar, ale z drugiej strony nie można Lunatycznej krainie odmówić również ciepła i prawdziwego uroku. No i piękna, bo w istocie jest to proza wybitna, zasługująca na uwagę i uznanie.
Książki to szczęście, niezaprzeczalnie. I jestem najszczęśliwszym człowiekiem mogąc przesiadywać na niezwykle ciekawych spotkaniach, a możliwość pochylenia się nad starodrukami czy rękopisami, wśród których są i takie pochodzące z 1200 roku, to jest nie lada gratka i szczęście ogromne. Może nie jestem do końca normalna, nie przeczę, ale tyle frajdy to mi dawno nic nie sprawiało. Gdyby tylko czytanie lektur z listy nieuchronnie nie przeradzało się w czytanie na czas, na tempo, na odhaczanie kolejnej pozycji, na wyścigi, to byłoby już szczęście absolutne. Chociaż z drugiej strony w przypadku literatury oświeceniowej możliwe, że trochę naginam to stwierdzenie. Albo nawet bardzo. Tak czy siak, kiedy już będzie po wszystkim i kurz zacznie opadać to obiecuję sobie, że pomimo wszystko wykroję ten dzień czy dwa i w ramach buntu (a także dla higieny psychicznej, bądźmy szczerzy) przeczytam sobie coś tylko i wyłącznie dla własnej przyjemności. Bez zegarka. Bez listy. Bez niczyjego oddechu na karku. I to będą piękne dwa dni. Albo dzień. Potem mogę wrócić na ziemię, naprawdę. Obiecuję.
A póki co czas porzucić te nęcące wizje. Marsz, Polonia; styczeń jest.
Oscar Wilde "Portretem Doriana Graya" bezdyskusyjnie podbił moje serce. Przy pierwszym spotkaniu z jego twórczością poznałam Wilde'a jako geniusza swoich czasów, wnikliwego obserwatora życia na ówczesnych salonach, ironicznego i błyskotliwego komentatora rzeczywistości, który do perfekcji opanował kunszt słowa. Lord Henry Wotton jest chyba jednym z moich ulubionych bohaterów literackich - wzbudził nieskończone pokłady mojej sympatii w ekspresowym tempie, choć zapewne wielu polemizowałoby jeśli chodzi o możliwości wzbudzania sympatii przez tę konkretną postać. Na marginesie dodam - bo nie byłabym sobą w przeciwnym razie, że istnienie nieszczęsnej ekranizacji "Portretu" jestem w stanie zdzierżyć chyba tylko dlatego, że Colin Firth robił co mógł, by ten film ocalić. Poległ, bo nierówna była to walka, ale jako lord Henry się wybronił.
"Twarz, co widziała wszystkie końce świata" jest perełką, kropką nad "i" dla moich peanów ku chwale dandysa znad Tamizy. Już dawno powinnam się była rozprawić z tym zbiorem jego dzieł (bo jest to świetne przekrojowe kompendium na temat warsztatu Wilde'a - znajdują się tu opatrzone ilustracjami opowiadania, bajki, poematy prozą i eseje), z premedytacją jednak przedłużałam czytanie, opóźniałam chwilę skończenia lektury, bo to czysta przyjemność i czytelnicza uczta. A na dodatek "Twarz" uświadomiła mi, jak marna była moja wiedza na temat możliwości Wilde'a jako pisarza i jego osoby w ogóle.
Opowiadania kocham całym sercem. Dobre opowiadania. Najlepsze. Winą za to obarczyć mogę Julio Cortazara, absolutnego króla prozy iberoamerykańskiej, Wielkiego Kronopio, któremu w zaciszu własnych domowych ołtarzy czołobitnie oddaję cześć i uwielbienie i nic tego nie zmieni. W miłości do krótkich form utwierdziła mnie twórczość Etgara Kereta. Stworzyć dobre opowiadanie to zresztą nie lada sztuka, bo krótkie formy są trudne i wymagające. Naprawdę trzeba mieć coś do przekazania i trzeba to zrobić dobrze, umiejętnie.
Opowiadania Wilde'a dołączyły do tego zacnego panteonu, chociaż w zbiorze zamieszczone zostały tylko cztery krótkie utwory. W typowy dla siebie sposób, wykazując się niebywałym zmysłem obserwacji, dystansem i poczuciem humoru, Wilde przedstawia dziewiętnastowieczne "życie na salonach". Zabawnie i nieco groteskowo uwypukla pewne ludzkie słabostki czy wady i przez usta swoich bohaterów przekazuje sporo wszelkiego rodzaju życiowych mądrości czy ciekawych uwag. Co istotne, wszystkie cztery utwory łączy wspólny mianownik. Jest nim gloryfikowanie i podkreślanie znaczenia miłości jako najwyższej wartości w życiu człowieka, istoty egzystencji.
Niewątpliwym atutem jest język utworów, dziewiętnastowieczna maniera wypowiedzi, która pozwala świetnie wczuć się w nastrój epoki. Piękny język literacki i piękne przekłady znajdują się na kartach tego zbioru. I to wsiąka w czytelnika i wciąga.
Bajki są według mnie najpiękniejszą częścią "Twarzy, co widziała wszystkie końce świata" i chyba zaskoczyły mnie najbardziej. Powiedzmy sobie szczerze: eseje, opowiadania, poematy prozą w wykonaniu Wilde'a - owszem, zapowiadały się ciekawie, ale bajki? To mnie zaintrygowało. Tym bardziej, że nie czytałam ich od lat i kojarzą mi się najbardziej z Andersenem, braćmi Grimm i Krasickim. No, dobrze - z Disneyem też. Nic nie poradzę na własną metrykę. W pewnym sensie więc odkrywałam ten gatunek na nowo. Wilde z właściwą sobie lekkością przekazuje za pośrednictwem swoich bajek życiowe mądrości i istotne wartości, które - choć powszechnie znane i oczywiste, a nierzadko również proste - często ulegają zapomnieniu czy wręcz degradacji wśród cynizmu, zagonienia, w dobie ich kryzysu, a jednocześnie są uniwersalne i ponadczasowe. Ponadto robi to z niezwykłym wyczuciem, wrażliwością, szczerością i czułością, a także z ogromnym szacunkiem dla całej gamy uczuć, oddając przy tym ich delikatność. Posługuje się słowem z wielkim kunsztem i z niesłuchaną dbałością o szczegóły stwarza wspaniałą scenerię, odmalowuje najpiękniejsze pejzaże. Ukazuje świat pełen przepychu i galanterii, a przy tym wszystkim potrafi wzruszyć do łez i poruszyć czytelnika.
Co do zaskoczeń... nie byłam zupełnie szczera w tej kwestii. Poematy prozą również były zaskoczeniem, choć w innym sensie - nie ze względu na sam fakt pojawienia się tej formy, a przez poruszane tematy. W tych utworach Oscara Wilde'a dużo jest religijności i Boga, a tego szczerze mówiąc nie spodziewałam się po artyście tak kontrowersyjnym. Być może to swoista nauczka, by nie polegać aż tak na wygodnym spoglądaniu przez pryzmat, w tym przypadku, utartej opinii na temat Wilde'a. Poematy prozą sprawiły, że zaczęłam postrzegać pisarza dużo bardziej wielowymiarowo, choć i bez tego do tej pory sądziłam, że był on postacią niezwykle barwną i złożoną.
Zwieńczeniem "Twarzy" są eseje, najbardziej chyba podobne do "Portretu Doriana Graya". Ich głównym tematem jest sztuka i odniosłam wrażenie, że są one rozwinięciem dialogów, które znajdują się w "Portrecie". W charakterystyczny dla siebie sposób Wilde wypowiada za pośrednictwem esejów swoje opinie sprawiając, że czytelnik czuje się jak słuchacz, uczeń, któremu mistrz wykłada swoje poglądy.
Na temat "Twarzy, co widziała wszystkie końce świata" trudno jest wypowiedzieć się zwięźle. Zwłaszcza, że w moim przypadku ta umiejętność i tak kuleje, a ten przekrojowy zbiór utworów Oscara Wilde'a jest do scharakteryzowania trudny, bo bardzo różnorodny i bogaty zarówno w treść jak i formę. Pozostaje mi chyba tylko powiedzieć, że jestem zachwycona i pod wielkim wrażeniem ogromu talentu Wilde'a.
Mawiają, że niewiedza bywa błogosławieństwem. Patrząc na niektóre przekłady utworów z języków obcych na polski trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Przykłady kiepskich tłumaczeń można mnożyć. Na myśl przychodzą mi momentalnie osławione "łozizmy" i rzeczywiście nie najszczęśliwszy przekład "Władcy Pierścieni" Jerzego Łozińskiego. Ponoć niektórzy chwalą go za styl i przystępność języka, ale jego krzaty zamiast krasnoludów w kontekście tolkienowskich opisów tych fantastycznych istot zamieszkujących Śródziemie brzmią co najmniej niepoważnie i dość absurdalnie. Notorycznie też wysłuchuję narzekań mojego brata na kompletną fuszerkę odstawianą przy tłumaczeniu serii Davida Webera i jakkolwiek sama nie zaczytuję się w przygodach oficer Harrington słyszałam już wystarczająco żeby twierdzić, że gdybym była tłumaczem, byłoby mi zwyczajnie wstyd oddawać coś takiego w ręce czytelników. Tym bardziej, że błędy te wynikają jednoznacznie z niedouczenia, niewiedzy i ewidentnych braków chęci do użycia Googli czy chociażby słownika. Radosław Kot nie wystawia sobie najlepszej cenzurki wplatając w wypowiedzi postaci komentarze własne dotyczące polskiej sfery politycznej (które Weberowi się nawet nie śniły), mieszając stopnie wojskowe czy nie zadając sobie trudu sprawdzenia pewnych kwestii z zakresu wojskowości, techniki czy fizyki, z których następnie wynikają różne kuriozalne określenia i radosna słowotwórcza parada.
Na szczęście wśród polskich przekładów znajdują się też perełki, powody do dumy i uznania dla ich twórców. Do takich zaliczam na przykład świetną pracę Roberta Stillera nad "Lolitą" i nie uznaję żadnego innego tłumaczenia. Przy takiej mnogości ukrytych aluzji i gier słownych jakie stosuje Nabokow, wyłapanie wszystkich tych niuansów było nie lada wyzwaniem, wymagało nie tylko translatorskiego kunsztu ale też rozległej wiedzy i badań nad tekstem. Z młodszych przekładów bardzo doceniam pracę Andrzeja Polkowskiego nad serią o Harrym Potterze i jestem mu za nią wdzięczna, bo powieści pani Rowling były dość istotnym elementem mojego dzieciństwa, a szczerze mówiąc - dziecinnie łatwo byłoby to popsuć. Polkowski sprawił, że cała menażeria magicznych zjawisk i istot zamieszkujących wykreowany przez Rowling świat ma w polskich wersjach adekwatne i sensowne nazwy. Nie można mu też odmówić zera megalomanii i dobrych chęci - w tłumaczenie angażował amatorów języka zarówno rodzimego jak i angielskiego, organizował konkursy na najlepsze przekłady konkretnych nazw własnych, od których roi się w potterowskim uniwersum. Według mnie świetna inicjatywa.
Nie jestem w stanie określić, w którym dokładnie momencie zaczęłam interesować się stroną techniczną publikacji i kiedy przekłady zagranicznych utworów na rodzimy język zaczęły mnie naprawdę interesować. Dość wiedzieć, że od tamtej trudnej do określenia pory przykładam dużą uwagę do tej kwestii i często zanim sięgnę po daną książkę, przeprowadzam małe śledztwo na własną rękę. Nie zamierzam nawet udawać, że na nowo odkrywam Amerykę stwierdzeniem, że praca tłumacza jest szalenie ważna, wymaga wiedzy, umiejętności, ogromnego zasobu słów, często jest pełna wyzwań i pułapek, z których czasem ciężko wyjść obronną ręką. Nie jest w najmniejszym stopniu przesadą stwierdzenie, że tłumacz w pewnym stopniu musi na nowo napisać daną książkę. Dobry tłumacz jest krótko mówiąc na wagę złota. Tyle tylko, że można być tego wszystkiego kompletnie nieświadomym jeśli nie ma się do czynienia z oryginałami i samemu nie wychwyci się jakichś niedociągnięć czy błędów.
Niedawno czytałam w oryginalne "The Fault in Our Stars" - najnowszą powieść Johna Greena, poczytnego amerykańskiego autora książek dla młodzieży, choć angielski termin "young-adult fiction" określa nieco szersze grono odbiorców. Green pisze siłą rzeczy językiem bardzo przystępnym, zresztą zbyt górnolotne słownictwo byłoby po prostu nie na miejscu. Bardzo przypadło mi do gustu jego najnowsze dzieło, bo historia porusza temat ważny, trudny, temat, o którym powinno się mówić, bo wciąż zbyt wielu ludzi w każdym wieku i pod każdą szerokością geograficzną nie wie, jak to robić, jak sobie z tym radzić i jak zachowywać się w stosunku do ludzi dotkniętych nowotworami. Bo właśnie między innymi o raku traktuje ta książka. Ale o treści i moich refleksjach nad nią innym razem, dziś chodzi mi o przekłady. Z ciekawości i właściwie przypadkowo znalazłam gdzieś fragment tej książki z samego jej początku. Niedawno zresztą w Polsce ukazało się jej wydanie pod tytułem "Gwiazd naszych wina". Nie wiem, czy przekład Magdy Białoń – Chaleckiej jest dobry, bo po przeczytaniu zaledwie fragmentu mając w pamięci na świeżo oryginał czułam się kompletnie zniechęcona. I znów - nie wiem, czy tłumaczka zastosowała takie zabiegi celowo, czy chciała, żeby słownictwo bohaterów (którzy jak by nie patrzył są nastolatkami) było bardziej młodzieżowe niż uczynił to autor, ale poczułam, że główna bohaterka jest w dialogu z matką na siłę zinfantylizowana, co zupełnie kłóci się z moim odbiorem postaci. Bo Hazel była wyjątkowo rozsądną i dojrzałą nastolatką w stanie terminalnym i wciskanie w jej usta wypowiedzi na poziomie "Bleeee" sprawiło, że do polskiego przekładu powieści Greena już na pewno drugi raz nie zajrzę. Słownictwo młodzieżowe jest o tyle zdradliwe, że to, co znajdowało się w powszechnym użyciu jeszcze chwilę temu w następnej już kompletnie wyszło z obiegu i jeśli nie jest się na bieżąco, granica między staraniem się o realistyczny efekt a śmiesznością jest bardzo cienka.
Do rozważań nad tłumaczeniami znów popchnęła mnie lektura "Wielkiego Gatsby'ego".
Nietrudno zauważyć, że obecnie (w dużej mierze siłą napędu akcji promocyjnej najnowszej ekranizacji dzieła) powieść Fitzgeralda szturmuje księgarniane półki. I to aż w trzech odsłonach. Wydawnictwo Rebis prezentuje "Wielkiego Gatsby'ego" w okładce filmowej jak i w wersji bardziej eleganckiej, w twardej oprawie. Przekład jednak jest ten sam, niezmienny od pięćdziesięciu lat. Dokonała go Ariadna Demkowska. Wydawnictwo Znak z kolei w swojej najnowszej serii wydawniczej "50 na 50" oddaje w ręce czytelników najświeższy przekład Jacka Dehnela. W tym momencie uczciwe muszę przyznać, że przekładu Demkowskiej nie czytałam w całości, miałam do czynienia jedynie z fragmentami. Notabene wystarczyły one by utwierdzić mnie w przekonaniu, że do przeczytania całego utworu sięgnę po wersję Dehnela.
Trafiłam gdzieś na zestawienie kilku wybranych fragmentów "Wielkiego Gatsby'ego" kolejno w oryginale, a następnie w dwóch wersjach polskiego przekładu i ten najnowszy wydał mi się najbardziej przystępny. Ważną kwestią jest też to, co Dehnel podkreślał w krótkiej notce od siebie na końcu książki - przekład Demkowskiej nie jest zły. Wręcz przeciwnie, jest to świetny translatorski warsztat starej szkoły, co zasługuje na uznanie między innymi z tego względu, że nie miała ona na podorędziu dostępu chociażby do Google. Z uwagi jednak na to w jakim okresie historii naszej ojczyzny powstawało to tłumaczenie, trzeba Demkowskiej oddać, że nie miała pełnej swobody wykonując swoją pracę i tak kilka zwrotów uległo zmianie; w niektórych zdaniach coś ujęto czy zastąpiono bardziej neutralnym słowem, w innych kilka zostało dodanych. Dehnel odświeżył język i jak sądzę zdynamizował trochę opowieść snutą przez Nica Carrawaya, tak, by całość bardziej przystawała do oryginału. Spotkałam się z opiniami, że niektórych czytelników przekład sprzed pięćdziesięciu lat męczył czy drażnił. Dehnel być może też nie wszystkim przypadnie do gustu, zapewne zwłaszcza osobom przywiązanym do wersji Demkowskiej. Tak czy inaczej moim zdaniem bardzo dobrze się stało, że po tylu latach ukazała się nowa wersja tłumaczenia i panu Dehnelowi należą się słowa najwyższego uznania, gdyż jest to przekład bardzo dobrze i starannie zrobiony.
Morał z tych dywagacji jest krótki i mało zaskakujący - jeśli już koniecznie chcemy po czymś oceniać książkę, to chyba bardziej fortunnie będzie robić to na podstawie tłumaczenia niż okładki.
Jamesa Frey'a określano już chyba wszystkimi możliwymi przymiotnikami. Jedni go kochają, inni nienawidzą (są też tacy, który twierdząc, że poznali go osobiście podsumowują go szeregiem inwektyw, wśród których "buc" to prawie komplement). Jeśli ktoś orientuje się trochę w jego twórczości i miał styczność z jego głośnym debiutem "Milion małych kawałków", prawdopodobnie jest świadom, że autor wylądował na dywaniku u samej Oprah Winfrey w związku z kontrowersjami wokół publikacji książki, którą wydawca określał jako wspomnienia Frey'a, na dodatek "brutalnie szczere". Jak się okazało, nie była to książka aż tak szczera, ale mnie osobiście cała sprawa aż tak nie dotknęła. Owszem, może wynika to z tego, że o wszystkim dowiedziałam się mocno post factum i cały medialny szum dawno już ucichł, a kurz opadł i może rzeczywiście powinnam bardziej przejmować się tym, że Frey tak beztrosko traktuje temat uczciwości względem czytelników, ale z drugiej strony biorąc "Milion małych kawałków" do rąk jakoś nie odczułam, by ktokolwiek obiecywał mi reportaż z młodości autora i bezwiednie, wręcz automatycznie przyjęłam myślenie, że cała historia jest inspirowana prawdziwymi wydarzeniami z jego życia, ale to jednak nie dziennik. Być może rzeczywiście wszyscy trochę zbyt beztrosko i radośnie posługiwali się chwytliwym frazesem o brutalnej szczerości, zagalopowując się nieco i zapominając zdaje się o etyce, nie zmienia to jednak faktu, że był to debiut zdecydowany, mocny i interesujący. Nie można Freyowi odmówić specyficznego i bardzo trafionego stylu narracji. Jego sposób prowadzenia dialogów sprawia, że są one wartkie, a całość czyta się dobrze i szybko. Mnie w każdym razie trudno było się oderwać, a sama książka jest dla mnie w pewnym sensie studium nałogu i wychodzenia z niego, wiarygodnym pod tym względem, że - koloryzowanym czy nie - pisanym mimo wszystko przez człowieka, który przez to przeszedł i przeżył, by móc o tym opowiedzieć. Nie uważam więc, żeby "Milion małych kawałków" stracił na autentyczności ze względu na pewne przekłamania w stosunku do rzeczywistości. Może i po drodze, korzystając z okazji, Frey zrobił z siebie trochę większego twardziela niż w rzeczywistości, ale to w zasadzie drobiazg, który można wybaczyć jego miłości własnej. Wcale zresztą nie byłabym zdziwiona, gdyby cała ta medialna burza była wykalkulowaną strategią. Zagranie było ryzykowne, ale i godne skandalisty. Jak widać było to też swego rodzaju marketingowe perpetuum mobile.
Cóż, Frey może i jest bucem - nie mnie oceniać, bo nigdy go nie poznałam, ale cenię go jako autora. Nie wiem co prawda, czy nazywałabym go już kultowym, bo odnoszę się z rezerwą do przedwczesnego oklejania ludzi jakimikolwiek etykietkami, uważam go jednak za autora godnego zainteresowania i o ciekawym dorobku. Dlatego też kiedy doszły mnie słuchy, że ukazać ma się jego kolejna powieść, decyzję o rychłej pielgrzymce do księgarni podjęłam błyskawicznie, a dni do ukazania się przekładu wypełniłam sobie zrobieniem małej wizji lokalnej na jej temat. Zewsząd atakowały mnie (chwytliwe, a jakże) hasła reklamowe. Według nich "Ostatni Testament" ma czytelnika zdruzgotać, porazić, całkowicie zmienić percepcję. Ba, nawet sposób życia. Ma wzbudzać skrajne emocje. Sama książka zaś została okrzyknięta najbardziej polemiczną, rewolucyjną, śmiałą, najlepszą jak dotąd. Wielkie słowa, wielkie oczekiwania. Nauczona doświadczeniem nie dałam się złapać na ten marketingowy haczyk, moja ciekawość i zainteresowanie zostały jednak skutecznie pobudzone.
Po przeczytaniu "Ostatniego Testamentu" miałam dość mieszane uczucia i zupełnie niesprecyzowane myśli w tej materii, dlatego musiałam odczekać i pomyśleć, by móc napisać cokolwiek sensownego (a wrażenie pewnego chaosu i mieszane uczucia i tak pozostały). Przede wszystkim spodziewałam się innej struktury powieści. Teraz myślę, że nie powinnam była oczekiwać czegokolwiek innego.
"Ostatni Testament" składa się ze wspomnień - świadectw ludzi, którzy na swojej życiowej ścieżce spotkali Bena Ziona Avrohoma, czyli kolejną, przepowiedzianą i wyczekiwaną inkarnację Chrystusa. Tyle, że - jakkolwiek zapowiedziany - jego postawa, a przede wszystkim przekonania i głoszone prawdy są co najmniej nieoczekiwane. A już szczególnie dla wszelkich ortodoksyjnych wyznawców.
Oto jawi się nam współczesny Nowy Jork - gniazdo zepsucia, fermentu, rozkładu i grzechu. Poznajemy szereg bohaterów obdarzonych biblijnymi imionami - jest tu Maria, Jeremiah, Jacob, Isaac, Ruth, Esther, Matthew, John czy Luke - którzy snują opowieść o tym, jak poznali Bena, przedstawiającego się jako Ben Jones, kim dla nich był, co robił i co zrobił dla nich. A zrobił wiele. Twierdzą, że ich uleczył, zdjął ciężar, jaki dźwigali na swoich barkach, otworzył im oczy, sprawił, że poczuli się kochani. Sam nigdy nie nazwał się Mesjaszem, Synem Bożym, Chrystusem. Takie określenia zawsze padały z ust osób, które miały z nim styczność.
Jamesa Frey'a określano już chyba wszystkimi możliwymi przymiotnikami. Teraz do tego (nie)chlubnego pocztu pełnego peanów i inwektyw dopisać można obrazoburcę. Bo który wierzący niezachwianą wiarą Żyd czy chrześcijanin przełknie wizję stąpającego po tej ziemi Syna Bożego głoszącego, że Biblia to jedynie książka pełna fantastycznych opowieści, że Boga nie obchodzi życie ludzi, ich wybory ani losy, że nie można klasyfikować miłości jako "dobrej" i "złej", bo miłość jest niczym więcej niż właśnie miłością i nie ma najmniejszego znaczenia, czy istnieje ona pomiędzy dwojgiem ludzi przeciwnej czy tej samej płci tak długo, jak traktują oni z miłością siebie nawzajem i każdego napotkanego człowieka? Mało tego, Mesjasz Frey'a bardzo czynnie szerzy ideę wolnej miłości wśród ludzi obojga płci - "sypia z mężczyznami, a kobiety zachodzą z nim w ciążę". No, dobra. Jedna kobieta. Kwestionuje świętości, neguje władzę, gra w gry wideo, pali trawkę, upija się i o mały włos nie traci życia na placu budowy, gdzie pracuje jako stróż, a do tego głosi rychły koniec świata, który nastąpi tylko i wyłącznie z winy człowieka. Z jednej strony książkę tę rzeczywiście można określić mianem bluźnierczej i pewnie niejeden radykał mógłby zostać przyprawiony jej treścią o migotanie komór. Z drugiej strony trudno nie dopatrywać się w niej znamion swego rodzaju proroctwa. Bo czy gdyby rzeczywiście okazało się, że gdzieś pośród nas, we współczesnym świecie istnieje człowiek tak niezwykły, wywierający wpływ na losy innych ludzi do tego stopnia, że określają go oni mianem Mesjasza i wierzą, są przekonani, że tak jest - uwierzylibyście? Czy może raczej postulowalibyście ubezwłasnowolnienie takiego człowieka, zamknięcie go w pokoju bez klamek i może na wszelki wypadek żądalibyście też przeprowadzenia prewencyjnej lobotomii?
Istotną kwestią poruszaną na kartach powieści jest też bezpardonowe rozliczenie Kościoła jako instytucji ze wszystkich niezbyt chwalebnych poczynań. "Ostatni Testament" to w pewnym sensie narzędzie, za pomocą którego Frey ukazuje zbrodnie, bezeceństwa i wiele pogwałceń, jakich człowiek dopuszczał się pod banderą wiary, w imię głoszenia słowa bożego. Jest to swego rodzaju studium godnych potępienia postępków, jakich dopuszczali się ludzie pod przykrywką szerzenia Ewangelii, czynienia dobra i życia zgodnie z przykazaniami. Bez skrupułów obnaża pedofilię, często absurdalne zakazy, uprzedzenia na tle wyznaniowym, płciowym, etnicznym i wojny religijne, ukazuje nieprzystawanie zasad mających źródło w Biblii - książce sprzed dwóch tysięcy lat - do realiów współczesnego świata.
Pozycja ta z pewnością jest interesująca i specyficzna, trudno jednoznacznie ją ocenić. Na pewno jest też pionierska w kwestii samego tematu i jego ujęcia. Bądź co bądź poruszany jest tutaj temat drażliwy i delikatny, który zwykło się omijać w imię nie wywoływania nieuniknionej burzy. Nie sądzę jednak, żeby swoją treścią była w stanie rzeczywiście zachwiać czyjąś wiarą. Nie uważam też, żeby sensownym było odradzenie tej lektury ludziom o niesprecyzowanych poglądach w tej materii, bo po prostu nie sądzę, by miała ona aż taką moc, jaką przypisali jej specjaliści od marketingu. Być może dlatego, że wbrew przewidywaniom wydawcy książka ta nie wywarła tak druzgocącego efektu na moich poglądach i życiu jako takim. Możliwe, że winę za to ponosi fakt, iż nie jestem osobą religijną i potraktowałam tę pozycję raczej jako odważny eksperyment aniżeli "nową Biblię", ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie, żeby tak ją odbierać. Dla mnie jest to raczej przedstawienie możliwego, prawdopodobnego scenariusza na ewentualność powtórnego przyjścia Mesjasza w naszej rzeczywistości. Jest to książka obyczajowa i przystępna, ale też ocierająca się o filozofię i metaforyczność. I jest odważna, to Frey'owi muszę oddać.
Już pojawiają się głosy sprzeciwu i pytania, czy zdeklarowany ateista w ogóle ma prawo dotykać takiego tematu. Autor od samego początku pozostawił opinię w gestii czytelników. Co się zaś tyczy diametralnie różnych ocen najnowszego dzieła Freya - są one dowodem na to, że osiągnął swój cel. Wzbudził kontrowersje i polemikę. Zmusza do refleksji, porusza tematy, które zwykło się omijać. Nie boi się szokować i jest w tym bardzo konsekwentny. Wsadził kij w mrowisko. Czego więcej mógł chcieć autor głoszący, że zawsze chciał być wyjętym spod prawa?
A mnie, o ironio, na kilka dni przed sięgnięciem po najnowszą powieść Jamesa Freya prześladowała Joan Osborne i jej "One of us". Jak rzekłby pradziadek - oznak.
Sympatie i antypatie mamy wszyscy. Czasem solidnie uzasadnione, czasem nie. Mówcie co chcecie, ale z autopsji wiem, że zdarzają się ludzie, którzy samym swoim jestestwem sprawiają, że wykazuję objawy alergiczne w ich obecności i chociaż próbuję zrozumieć cały ten mechanizm albo chociaż wytłumaczyć sobie, że nie mam po temu racjonalnych powodów i to w gruncie rzeczy dosyć bezsensowne, nie zmienia to podstawowego faktu: tak już jest.
Pisarze więc, jako że biologicznie nie należą do innego gatunku, mają je również, a biorąc pod uwagę fakt, że są oni artystami, często wielkimi indywidualnościami z charakterem i osobowością, niejednokrotnie wygłaszając swoje opinie na temat twórczości kolegów po fachu nie wykazują się wstrzemięźliwością czy dyplomacją. I szczerze mówiąc bardzo dobrze, bo zazwyczaj kiedy zdarza mi się natknąć na tego typu cytaty, bawię się świetnie. Bo czy nie zabawny jest Mark Twain mówiący, że za każdym razem kiedy czyta "Dumę i uprzedzenie" ma ochotę wykopać autorkę z grobu "i walić ją w czaszkę jej własnymi kośćmi"? Przez to zresztą jedną z nierozwiązanych zagadek mojego życia pozostanie pytanie dlaczego Mark Twain tyle razy czytał jedną z najsłynniejszych powieści Jane Austen, czy był masochistą i ile razy właściwie przeczytał "Dumę i uprzedzenie".
Albo najdrożsi Hemingway i Faulkner - Ernest głoszący, że jest w stanie bezbłędnie stwierdzić, w którym miejscu podczas pisania danej strony Faulkner strzelił pierwszy kieliszek (w co akurat wierzę absolutnie; wszak wypowiada się ekspert!), i Faulkner ze stwierdzeniem, że żadne z użytych przez Hemingwaya słów nigdy nie spowodowało by czytelnik został zmuszony do sięgnięcia po słownik.
Paulo Coelho ze stwierdzeniem, że "Ulisses" odarty ze stylistycznej formy to "durna książka", co momentalnie sprawia, że w myślach ripostuję "No cóż, "Ulisses" przynajmniej ma formę stylistyczną, a to zawsze coś, bo ja u Coleho nie znalazłam niczego i uważam, że to zrobiło mi większą krzywdę niż Joyce swoją twórczością".
Stephen King wypowiadający się z prostotą i szczerością, że podobnie jak Rowling Stephenie Meyer twórczość swą kieruje do grona młodych czytelników, podstawowa różnica polega jednak na tym, że Meyer nie jest utalentowana.
W ramach drobnej dygresji: dowiedziałam się niedawno, że "Pięćdziesiąt twarzy Greya" początkowo było jednym z wielu opowiadań typu fan-fiction w oceanie jemu podobnych, a głównymi bohaterami byli Bella i Edward ze "Zmierzchu". Ktoś wyłapał twór E.L. James, bohaterów przechrzczono, zmieniono to i owo i oto mamy: najnowszy bestseller, burza, objawienie. Świat nie przestaje mnie zadziwiać; zawsze kiedy myślę, że nic nie jest w stanie mnie już zaskoczyć siły stwórcze najwyraźniej stawiają sobie za punkt honoru wyprowadzenie mnie z błędu. Przyznaję bez bicia - nie czytałam i czytać tej trylogii nie zamierzam, bo to zupełnie nie moja broszka i z tego co już czytałam i słyszałam zupełnie nie mam ochoty na taką stratę czasu. Można więc dywagować na temat mojego prawa do wypowiadania jakiejkolwiek opinii na ten temat, ale to nie zmienia faktu, że opinię jednak posiadam i jako że mogę sobie pozwolić na absolutny subiektywizm niniejszym to czynię: niektórzy mówią, że powieści Sparksa to idealny wzór literatury niskich lotów dla kur domowych. Generalnie takie opinie uważam za trochę krzywdzące, bo można przecież powiedzieć, że są to książki przyjemne i niewymagające o ile ktoś gustuje w tego typu tematyce i nie ma w tym nic złego - nie każdy musi stawiać w domowym zaciszu ołtarzyki Kafce czy Dostojewskiemu. Jeśli już jednak ustanawiać tego typu kryterium i Sparksa stawiać za idealny wzorzec "literatury dla kur domowych", to gdzie w takim razie jest miejsce dla E.L. James? Bo może i matematyk ze mnie żaden, ale nawet ja jestem w stanie stwierdzić, że chyba właśnie zabrakło nam skali. Koniec dygresji.
Przykłady tego typu można mnożyć. Ładne zestawienie takich cytatów znalazłam swego czasu na portalu booklips.pl (dokładnie tutaj). Życzę wszystkim zainteresowanym, żeby bawili się przynajmniej tak dobrze jak ja.
Poszukiwanie mieszkania to praca na pełen etat i niestety nie miałam ostatnio zbyt dużo czasu na czytanie. Na szczęście poszukiwanie mieszkania łączy się też z wyjazdami, a to z kolei pozostawia bardzo wygodną furtkę na czytanie - w końcu z tym czasem trzeba coś zrobić. Dzięki temu, ku mej wielkiej radości i nie bez przygód, udało mi się wczoraj skończyć czytać "Amerykańskich bogów". Do tej pory z twórczością Gaimana miałam niewielką styczność, w całości przeczytałam tylko "Gwiezdny pył", który wpadł mi w ręce przypadkowo. A teraz czekam na premierę "Oceanu na końcu ulicy".
Swoją drogą czytałam III wydanie wersji autorskiej "Amerykańskich bogów" z 2007 roku i natknęłam się w nim na cały tabun literówek czy błędów logicznych w zdaniach i przyznam szczerze, że trochę mnie to uderzyło, bo jakkolwiek wydanie przygotowane jest starannie, tak z korektą ktoś chyba odstawił fuszerkę. Niby nic wielkiego, ale diabeł tkwi w szczegółach. I tak się zastanawiam czy do tej pory fani i czytelnicy zdążyli już dziesięć razy w kółko nękać skrzynkę wydawnictwa MAG mailami na ten temat. Pewnie tak. Inna sprawa, że wznowień zdaje się nie było. A szkoda, bo nastręczyło mi to sporych trudności przy poszukiwaniu tej książki.
Teraz czas na jedną z moich ulubionych czynności - trzeba znaleźć sobie nową lekturę. Kawa (obowiązkowo mrożona!) w dłoń, przed regał marsz.
I ta zupełna niemoc rozpoczęcia czytania kolejnej książki, bo wciąż tkwi się jeszcze po uszy w tej poprzedniej. Nihil novi sub sole.
„Droga” Cormaca McCarthy’ego nie wpadła mi w ręce przypadkowo. Nie została mi ona podarowana, nie przykuła mojego wzroku kiedy przemierzałam księgarniane alejki w poszukiwaniu kolejnej pozycji, która wypełni mi czas, zajmie wyobraźnię i wsączy się pomiędzy moje zwoje mózgowe by na długo tam pozostać; powieść ta została mi polecona. Postanowiłam więc zgłębić temat i nie musiałam długo szukać by dowiedzieć się, że jest to książka powszechnie „uważana”, „poważana”, „szeroko doceniania” – wszak autor otrzymał za nią nagrodę Pulitzera. Przed takimi pozycjami odczuwam pewną dozę lęku i sceptycyzmu. Klasyki, kanony, utwory, które „absolutnie trzeba znać” sprawiają, że tylko bardziej boję się rozczarowania; boję się, że coś, co zapisało się złotymi zgłoskami na kartach historii literatury na wyrost rozbudzi oczekiwania, którym później rzeczywistość nie będzie w stanie sprostać, co w konsekwencji doprowadzi do rozczarowania. Jakże więc miło było mi się „rozczarować” kiedy przekonałam się, że ta malowana niemalże wyłącznie monochromatycznymi barwami historia McCarthy’ego absolutnie zasługuje na wszelkie słowa uznania i zaklina czytelnika tak małym – obiektywnie rzecz biorąc – nakładem.
Pomysł, z którego w późniejszym czasie miała powstać „Droga” dojrzewał w umyśle Cormaca McCarthy’ego długo, a jego bezpośrednią przyczyną i bodźcem do stworzenia pierwszych notatek była podróż, którą autor odbył wraz ze swoim synem, Johnem, do Teksasu w 2003 roku. Długie rozmowy z synem i rozmyślania nad tym, jak teksańskie El Paso mogłoby wyglądać za 50 czy 100 lat, oglądane oczyma wyobraźni płonące wzgórza ponad miastem i próby wyobrażenia sobie możliwych scenariuszy apokalipsy zaowocowały powieścią, która ujrzała światło dzienne kilka lat później.
McCarthy zabiera czytelnika w podróż po Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, kilka lat po tym jak kraj oficjalnie przestał istnieć po zrównaniu świata z ziemią przez bliżej nieokreślony kataklizm. W podróży tej towarzyszą nam dwaj nomadowie - cudem ocaleli ojciec i jego kilkuletni syn, którzy wędrują przez jałowy kraj tocząc codzienną walkę o przetrwanie. Nie jest wiadome, co dokładnie się stało i nie ma to żadnego znaczenia z punktu widzenia czytelnika. Dość wiedzieć, że wszystko, co w chwili obecnej nas otacza i jest całą naszą rzeczywistością zostało zmiecione z powierzchni ziemi. Nie wiemy też kim byli bohaterowie w czasach przed katastrofą, nigdy nawet nie poznajemy ich imion (jedyna postać, której imię zostaje ujawnione to Ely; nieprzypadkowo autor ochrzcił go imieniem starotestamentowego proroka). Jest to celowy zabieg i to również nie przeszkadza w odbiorze, bo nie jest istotne. Niezmiernie ważna natomiast jest wykreowana przez McCarthy’ego po mistrzowsku post-apokaliptyczna rzeczywistość. Karty powieści wypełniają surowe opisy świata, w którym nie istnieje już cywilizacja, a większość pozostałych przy życiu istot trudno nazwać ludźmi. Wypalone krajobrazy, wypełniający całą spustoszoną przestrzeń popiół, odpadki i ziejąca zewsząd pustka, groza, ogarniające wrażenie beznadziei i ciągłe poczucie zagrożenia - bo nigdzie nie jest bezpiecznie i nikomu nie można ufać. Oznaki jakiejkolwiek ludzkiej obecności to najgorszy omen. Nie ma dokąd uciec, nie ma gdzie się ukryć i nie można liczyć na żadną pomoc. To wszystko razem tworzy niesamowitą atmosferę i pochłania bez reszty.
Mężczyzna, Ojciec – bo tylko takie określenia bohatera padają w książce – ma jeden ściśle ustalony cel, do którego konsekwentnie dąży; musi dotrzeć ze swoim synem na południe. Muszą nieprzerwanie iść i być stale w pogotowiu. Jeśli się zatrzymają, jeśli pozwolą sobie na odrobinę beztroski, brak kalkulacji i czujności, czeka ich niechybna śmierć. Wędrując przez spustoszoną, splądrowaną i jałową ziemię, mają tylko siebie nawzajem. Siłą rzeczy wytwarza się pomiędzy nimi specyficzna, bardzo silna więź. Jeden jest dla drugiego wszystkim. Charaktery i światopogląd dwójki uchodźców są ukazane w genialnie poprowadzonych dialogach. Biorąc pod uwagę realia nie dziwi fakt, że kilkuletni Chłopiec jest nad wiek dojrzały i niejednokrotnie rozumie więcej, niż wydaje się Ojcu. Widząc zezwierzęcenie, przemoc i anarchię Chłopiec nie zgadza się na przejście do porządku dziennego nad takim stanem rzeczy – chce nieść ogień pomimo tego, że ten świat jest jedynym jaki zna. Pośród zgliszczy cywilizacji, w świecie, w którym bohaterowie walczą o przetrwanie usiłując ocalić ostatni bastion człowieczeństwa właśnie ta niezłomność w dochowaniu wierności pewnym zasadom jest budująca i rozpala iskierkę nadziei tam, gdzie – wydawać by się mogło – nie ma ona już prawa bytu, a jedynym świadectwem istnienia cywilizacji jest cudem ocalała puszka Coca-Coli.
Na uwagę zasługuje również sposób narracji McCarthy’ego, który śmiało można nazwać majstersztykiem. Nie znajdziemy u niego poetyckich wręcz opisów krajobrazu, podobnież nie można liczyć na bogate, rozwinięte porównania ani kwiecisty, górnolotny styl i jest to swego rodzaju błogosławieństwo – pozorna surowość i minimalizm potęgują oddziaływanie i zwiększają ładunek emocjonalny przekazu. Opisy świata przedstawionego zdają się być absolutnym minimum koniecznym do wyobrażenia sobie realiów, w którym przyszło żyć dwójce bohaterów; są wręcz chirurgiczne i bardzo oszczędne, a jednak poruszają, druzgocą.
„Droga”, choć przeczytana już jakiś czas temu, nie pozwala mi o sobie zapomnieć. Mówiąc zupełnie szczerze, sponiewierała mnie emocjonalnie, a obiektywnie rzecz biorąc niewiele książek ma taką moc nad czytelnikiem. Choć być może to ja wciąż niewiele wiem. Niemniej jednak zupełnie subiektywnie uważam te pozycję za ważną i godną polecenia, chociaż zdecydowanie nie łatwą. Można ją odczytywać tylko dosłownie jako świetnie napisaną powieść katastroficzną i, jak sądzę, zupełnie prawdopodobną wizję świata po wojnie nuklearnej. Myślę jednak, że to byłoby spłycenie tematu, gdyż wymiar metaforyczny jest równie ważny, a pytania, które na kartach powieści stawia autor skłaniają do poważnej refleksji. Utwór McCarthy’ego to również powieść drogi – wszak Ojciec i Syn są w ciągłym ruchu zmierzając na południe. W czasie tej pielgrzymki Mężczyzna stara się przekazać Chłopcu swoją wiedzę i stara się przygotować go jak najlepiej, by potrafił iść sam i wciąż niósł ogień.
... no więc mówiłam im, powtarzałam trzy razy, że wysyłanie mnie do księgarni to nie jest dobry pomysł, że wsiąknę, że jeśli zobaczą mnie w powrotem w przeciągu półtorej godziny to mogą uważać się za szczęśliwców i że wystawiają mój prawie kompletny brak silnej woli na straszną próbę, której nie przejdę pomyślnie i która źle skończy się dla mojego portfela i dla mojej samooceny, że moja praca nad sobą legnie w gruzach. a to i bez tego drażliwy temat. mówiłam.
przynajmniej mogłam z czystym sumieniem powtórzyć, że lojalnie uprzedzałam, kiedy już wróciłam po półtorej godziny.
this is where the magic happens.
and all those venn diagrams say it must be somewhere out of one's comfort zone.